Okładka

Barbara Cartland

Prześladowana księżniczka

SAGA Egmont






Od Autorki

Marienbad, jedno z najpiękniejszych uzdrowisk w Europie, nosi obecnie nazwę Mariańskie Łaźnie i znajduje się w Czechach. Tutejsze wody nadal oddziałują dobroczynnie, ale nie ma już królów, pijących je przed zbudowaną w 1889 roku kolumnadą z kutego żelaza.

Pałac Esterhazych w Fertöd został ciężko uszkodzony podczas drugiej wojny światowej, a dzisiaj mieści muzeum, odwiedzane przez sto tysięcy turystów w ciągu roku.

Tło powieści — polityka króla Edwarda VII jako „Wuja Europy”, kłopoty, które miał ze swym siostrzeńcem Wilhelmem, jego podróże po Europie i osiągnięcie porozumienia z Francją — wszystko to jest prawdą historyczną.

Zgodnie z przepowiednią króla, generałowie i naczelne dowództwo zmusiły ostatecznie kajzera Wilhelma do wypowiedzenia wojny w 1914 r.

Rozdział 1

Rok 1905

Lord Arkley przemierzył salon i wyszedł na balkon.

Było ciemno, ale na niebie błyszczały gwiazdy, a światła hotelu iluminowały park, ponad którym rozciągała się, widoczna poza obszarem niewielkiego miasta, panorama zalesionej doliny.

Lord Arkley był w Marienbadzie nie po raz pierwszy i uważał to zdrojowisko za bardziej atrakcyjne i przyjemniejsze od innych, które uczynił modnymi Edward VII.

Co roku po regatach w Cowes król wyjeżdżał za granicę kurować się wodą w jakimś uzdrowisku. Początkowo faworyzował Homburg, który na skutek jego patronatu stał się ośrodkiem towarzyskim dla wszystkich znajomych króla oraz osób pragnących go poznać. Teraz jednak przeniósł swe względy na Marienbad, miasteczko w Czechach, leżące w dolinie, sześćset metrów nad poziomem morza.

Cieszący się przez kilka lat łaską jego królewskiej mości Marienbad stał się ogromnie modnym, wybranym uzdrowiskiem dla licznych przedstawicieli najznakomitszych rodzin Europy. Chociaż król był na wakacjach i podróżował incognito jako książę Lanchester, zawsze jacyś mężowie stanu, politycy, dworzanie czy ludzie pełniący misje specjalne pragnęli się z nim spotkać. Król nie mógł Całkowicie uciec od obowiązków monarchy. I w gruncie rzeczy wcale tego nie chciał. Przez długi czas trzymany był na uboczu przez matkę, która nigdy nie pozwalała mu uczestniczyć w sprawach wagi państwowej. Jego widoczna satysfakcja, płynąca z faktu, że nareszcie powierzano mu ważne sekrety, robiła wrażenie niemal dziecinnej.

Jednakże od kiedy został królem, jego otoczenie zaczęło sobie zdawać sprawę, że liczne kontakty monarchy z rządzącymi i członkami rodzin panujących, urok, takt, sposób, w jaki potrafił zainteresować rozmową, dają mu dobrą pozycję „wędrującego dyplomaty”. Każdy rok przyczyniał się do utrwalenia jego reputacji skutecznego mediatora.

Lord Arkley, który właśnie zakończył swą tajną misję wiedział, że Edward VII niecierpliwie czeka na sprawozdanie. Dopiero co przyjechał i był bardzo znużony, nie zamierzał więc się starać o prywatną audiencję u króla wcześniej niż następnego dnia. Zjadł kolację w pociągu i potrzebował teraz już tylko odświeżającego kieliszka szampana, który właśnie trzymał w dłoni.

Po kilku tygodniach podróży — nie tak męczącej, jak męcząca była konieczność stałego pilnowania się i świadomość, że państwa niemieckie, w których bawił, odnosiły się doń z dużą podejrzliwością — zaczęło go opuszczać napięcie.

Przyjemnie było wdychać pachnące sosnami powietrze, a jutro — pomyślał z zadowoleniem — będzie mógł nawet napić się wody zdrojowej. Uważano, że źródła w Marienbadzie mają największą na świecie zawartość żelaza. Arkley odnosił zaś wrażenie, że właśnie żelazo jest tym, czego w tej chwili najbardziej potrzebuje.

Z oddali dochodziły dźwięki muzyki; światło gwiazd i aromat sosen oraz kwiatów wypełniających hotelowy ogród, wszystko to tworzyło bardzo romantyczną atmosferę. Lord Arkley stwierdził jednak z pewnym przekąsem, że teraz z całą pewnością zabraknie mu czasu na romantyzm.

W tym samym momencie usłyszał krzyk kobiety. Nie było to głośne wołanie — brzmiało raczej jak kwilenie niewielkiego zwierzątka, któremu ktoś zrobił krzywdę. Po chwili rozległ się proszący głos:

— Proszę… Friedrich… puść mnie! Jutro… będziesz… mnie znowu… za to… przepraszał!

Kobieta mówiła po angielsku, a w jej słowach brzmiała nuta strachu.

Mężczyzna odpowiedział jej po niemiecku stekiem przekleństw, które brzmiały tak niewyraźnie, że lord Arkley domyślił się, iż tamten jest pijany.

— Proszę… Friedrich… proszę! Nie wolno ci… mnie bić. Wiesz, że tego… nie wolno ci… robić!

Zaraz potem rozległ się gardłowy dźwięk i nowy krzyk, który — jak się zdawało — wyrwał się kobiecie wbrew jej woli, a potem zamienił się w zduszony jęk.

Lord Arkley rozejrzał się skonsternowany. Przez moment nie wiedział, skąd dochodziły te odgłosy. Po chwili się zorientował, że ludzie, których niechcący podsłuchiwał, znajdują się w pokoju sąsiadującym z jego apartamentem.

Hotel „Weimar” był okazałym, pomalowanym na żółto budynkiem, podobnym do innych wielkich hoteli budowanych — jak kontynent długi i szeroki — w miejscach, gdzie spotykały się wyższe sfery. We wszystkich projektowano apartamenty, poddasza i pakamery dla wymagających gości, którzy przyjeżdżali w towarzystwie dużego orszaku służby i zamierzali zatrzymać się na co najmniej trzy tygodnie.

„Weimar”, bardziej elegancki i robiący większe wrażenie niż reszta hoteli, był — w ocenie lorda Arkleya — zupełnie udanym skrzyżowaniem czeskiego barokowego domku myśliwskiego z francuską prowincjonalną operą. Kamienny balkon, o wiele szerszy od korytarza hotelowego, biegł wzdłuż pierwszego piętra, na którym mieściły się najważniejsze apartamenty. Król Edward zawsze zajmował pięć pokoi na tym piętrze z drugiej strony. Uniżony dyrektor hotelu, Herr Hammerschmid dowiódł, że jest świadomy rangi lorda Arkleya, przydzielając mu apartament na tym samym piętrze, co jego królewskiej mości.

Lord Arkley wywnioskował, że docierały do niego głosy z okien wychodzących na sąsiedni balkon. Nie mógł się wtrącić, bez względu na to, kto został skrzywdzony. Jednakże coś bardzo angielskiego kazało mu zacisnąć pięści, kiedy usłyszał świst bicza i znów krzyk, podobny do głosu małego skrzywdzonego zwierzątka.

To już nie do zniesienia — pomyślał gniewnie. — Jak może ten przeklęty Niemiec traktować w ten sposób kogokolwiek, nie mówiąc już o kobiecie? Powtarzające się raz za razem uderzenia i czyjś bezradny, rozpaczliwy płacz, każdemu mężczyźnie, trzeźwemu czy pijanemu uświadomiłby, że jest bestią i brutalem. Wreszcie, ku jego uldze, nastąpiła przerwa. Ktoś, zapewne służący wszedł do pokoju, bo lord Arkley usłyszał obcy głos.

— Chodźmy już, wasza wysokość — powiedział ten ktoś po niemiecku.— Już pora położyć pana do łóżka. Proszę dać mi pejcz, błagam waszą wysokość. Już dość!

Nastąpił kolejny wybuch najbardziej wulgarnych przekleństw, jakie lord Arkley kiedykolwiek słyszał.

Ton służącego był łagodny, a zarazem rozkazujący, i pijacki głos zaczął zamierać w oddali, jak gdyby sprawcę przemocy wyprowadzano z pokoju.

Lord Arkley nie słyszał już głosu kobiety. Zaniepokoił się, czy nie straciła przytomności i czy był przy niej ktoś, by jej pomóc. Stał w oczekiwaniu czując, że wysłuchawszy początku dramatu musi poznać jego koniec.

Podszedł do skraju balkonu i oparł się o balustradę. Kto wśród licznych członków niemieckiej rodziny cesarskiej jest pijakiem i brutalem? Właściwie mogło być takich sporo.

Lord Arkley. podobnie jak jego król, nie cierpiałniemieckiej arogancji i postawy pełnej wyższości, którą uosabiał cesarz.

Rzeczywistym powodem, dla którego król Edward opuścił Homburg — pod wieloma względami przyjemne miejsce — był oczywisty skądinąd fakt, że było to uzdrowisko tak bardzo niemieckie. Z typowo germańską dokładnością wszystko uregulowano w sposób niemalże wojskowy. Kłóciło się to z rozumieniem przez króla Anglii prywatności, stanowiącej w jego życiu jedną z większych przyjemności, zwłaszcza podczas wakacji. Nie tylko cenił sobie wesołość i swobodę Austro-Węgier w ogóle, a Marienbadu w szczególności; ogromną ulgę sprawiał mu fakt, że nad Czechami nie powiewa niemiecka flaga.

Będąc w Homburgu król Edward znajdował się we włościach swego siostrzeńca, a cesarz Wilhelm był dla niego uosobieniem skrajnego przeciwieństwa ulubionych cech: dobroduszności i swobody zachowania się.

W dodatku cesarz — prywatnie, a nierzadko i publicznie — wyrażał dezaprobatę dla przyjaciół króla i jego osobistej moralności.

Lord Arkley, który ostatnie trzy tygodnie spędził wyłącznie w Niemczech, obiegał myślą małe królestwa i ich monarchów — wielkich książąt i królów. Wszyscy oni mieli jedną wspólną cechę: bardzo rozbudowane poczucie własnego znaczenia.

Wydawało się więc niemożliwe, by którykolwiek z nich traktował kobietę w tak okrutny sposób.

Krążyły wprawdzie przykre opowieści o działających w wielu rejonach Niemiec „domach przyjemności”, odwiedzanych przez oficerów w poszukiwaniu bardziej niezwykłych rozrywek erotycznych niż te, jakie zwykle oferowano w tego typu miejscach. Lord Arkley uważał jednak za nieprawdopodobne, by kobiety, które za pieniądze zgadzały się na podobne traktowanie, przebywały w hotelu „Weimar”.

Balkony poszczególnych apartamentów oddzielały jedynie niskie, kamienne murki, podwyższone do poziomu wzrostu człowieka za pomocą kratki, po której pięły się róże, wistaria i wino. Przez tę kratkę można było łatwo dostrzec sąsiedni balkon. W pewnej chwili lord Arkley zobaczył kobietę, która wyszła z oświetlonego pokoju i zmierzała ku balustradzie. Jej sposób poruszania się wskazywał, że jest obolała, i chociaż lord nie widział jej twarzy, miał wrażenie, że jest bliska omdlenia i gwałtownie potrzebuje powietrza. Nabrał zaś już pewności, kiedy doszła do balustrady i chwyciła ją rękami, jakby chroniąc się przed upadkiem.

Rośliny nie zasłaniały brzegu balkonu, toteż lord Arkley widział teraz całkiem wyraźnie kobiecą postać w poświacie gwiazd i świetle płynącym z iluminowanego ogrodu.

Była ubrana na biało i bardzo szczupła, nie potrafił określić jednak jej wieku. Przez moment sądził, że to dziecko i poczuł wzbierającą furię.

Później „dziecko” trzymające się balustrady podniosło twarz do gwiazd i lord Arkley zmienił zdanie: była to już kobieta, choć niewątpliwie młoda. Na tle nieba rysował się delikatny i arystokratyczny profil, długa i piękna linia szyi. W żadnym razie nie była dzieckiem. Dostrzegł teraz, że we włosach i wokół szyi miała diamenty, rzucające blaski na dekolt jej wieczorowej sukni. Ciężko oddychała, starając się przezwyciężyć słabość, która — był tego pewien — pozbawiła ją na krótko przytomności.

Potem załkała i odwróciwszy się ruszyła powoli, powłócząc nogami, przez balkon do oświetlonego pokoju.

Lord Arkley obserwował, jak odchodziła, po czym — jakby pod wpływem przymusu — pociągnął łyk szampana z kieliszka, który ciągle trzymał w ręku. Kim mogła być? I jak można było kogoś tak wspaniałego traktować w równie nieludzki sposób?

Nie widział dokładnie jej twarzy, ale z pewnością musiała być piękna. Lord Arkley był bardzo doświadczonym ekspertem w sprawach kobiet.

— Nie wiem, który z nas jest gorszym hulaką — mawiał do niego często król — ale ja mam przynajmniej dobre warunki startu!

Ten dowcip tak króla bawił, że powtarzał go kilka razy. Chociaż lord Arkley nigdy nie opowiadał o swoich romansach, miał pełną świadomość, że — podobnie zresztą jak i król — nie sposób utrzymać spraw w całkowitej tajemnicy.

Piękne kobiety, a wiele ich kręciło się wokół dworu, nie ukrywały, że byłyby zachwycone, gdyby lord Arkłey został ich kochankiem. On natomiast zachowałby się wręcz nieludzko, gdyby nie korzystał z tak szczodrze oferowanych łask.

Grupa księcia Marlborough i towarzystwo, które przeniosło się teraz do pałacu Buckingham uważały, że jedyne liczące się przykazania to: „Nie mogą się o niczym dowiedzieć” i „Nie będziesz wywoływał skandalu”. Dlatego wszystko, co dotyczyło spraw miłosnych, aranżowano w sposób szczególnie dyskretny.

Wielkie damy, szczycące się tym, że król i młodzi ludzie, tacy jak lord Arkley, byli gościnnie przyjmowani i dobrze się czuli w ich wspaniałych domach, niemal wyczuwały wcześniej od niego, że „w powietrzu wisi” intymny związek. Ostatnio jednakże lord Arkley był w trakcie wydobywania się z miękkich, pachnących ramion damy, która stała się zanadto zaborcza i wymagająca. A on zawsze cenił sobie wolność i lubił być panem samego siebie. Miał nadto dominującą osobowość, by podporządkowywać się kobiecie. Był ognistym i czułym kochankiem. Ale nigdy nie pozwoliłby na to, aby kobieta go zmusiła lub też skłoniła pochlebstwami do poddania się swej woli. Chociaż wyjazd ze specjalną misją przydzieloną mu przez króla był męczący, to konieczność opuszczenia Anglii przyjął w gruncie rzeczy z ulgą jako ucieczkę od prywatnych kłopotów. I miał nadzieję, że dostatecznie jasno dał do zrozumienia, iż związek nie zostanie odnowiony po jego powrocie.

Mimo że był mężczyzną władczym, traktował kobiety rycersko i honorowo. Dlatego tak trudno było mu uwierzyć, że to, co przed chwilą usłyszał, rzeczywiście miało miejsce!

Wracając do salonu pomyślał, że nie zdoła zasnąć, póki nie dowie się, kim są mieszkańcy sąsiedniego pokoju. Na szczęście jego służący Hawkins dopilnuje, aby nie musiał pozostawać zbyt długo w nieświadomości. Hawkins był u niego od dziesięciu lat i lord Arkley miał przed nim niewiele sekretów. Urodzony w majątku Arkleya jako syn gajowego odznaczał się żywą inteligencją, która była zaletą niezwykle użyteczną w życiu, jakie prowadził jego pan. Niedościgły w wyciąganiu sekretów od służby dostarczał niekiedy lordowi wielu wartościowych informacji. Często spełniał też rolę posłańca Kupida.

Lord Arkley przeszedł z salonu, umeblowanego w ciężkim i pompatycznym stylu, naturalnym dla tego typu hotelu, do przyległej sypialni.

Hawkins właśnie rozpakowywał jeden ze skórzanych kufrów. Zdążył już wyłożyć oprawne w kość słoniową szczotki do włosów i resztę toaletowych przyborów swego pana i poukładać je schludnie na dużej, mahoniowej toaletce.

— Zostaw to na chwilę, Hawkins — powiedział lord Arkley. — Chcę, żebyś dowiedział się, kto. mieszka w apartamencie na lewo od nas. Sądzę, że to członkowie rodziny królewskiej. Mnie nie uchodzi się dopytywać.

— Już idę, milordzie — odparł Hawkins.

Powiesił na wieszaku płaszcz, który trzymał w ręku i umieścił w głębi szafy, po czym bez dalszych pytań wyszedł z pokoju.

Lord Arkley wrócił do salonu, nalał sobie kolejny kieliszek szampana i się zamyślił. Denerwowało go, że nie mógł natychmiast wymienić nazwiska swojego sąsiada.

Niewielu było w Europie monarchów, których by dobrze nie znał i którzy nie przyjmowaliby go gościnnie ze względu na pozycję, jaką zajmował u boku króla. Okazywali mu zawsze dużo serdeczności, niezależnie od swych ukrytych uczuć.

Hawkins wrócił dość szybko. Informacje zdobył zapewne od pokojówki albo hotelowego boya. Był wszędobylski i bardzo biegły w wydobywaniu wiadomości od pokojówek, zwłaszcza atrakcyjnych, a pogodny urok Czeszek doceniał nie tylko Hawkins, pozostali liczni goście Marienbadu również.

— I cóż, Hawkins? — zapytał lord Arkley, kiedy lokaj wszedł do pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi.

— Mieszkańcami sąsiedniego apartamentu, milordzie, są jego wysokość książę Friedrich von Wilzenstein i jej wysokość księżna Mariska.

— Dobry Boże! — wyszeptał lord Arkley. — Dziękuję, Hawkins, to właśnie chciałem wiedzieć — dodał głośniej.

Lokaj wrócił do przerwanych zajęć, a lord Arkley rozsiadł się w wygodnym fotelu i zaczął rozważać zaskakującą wiadomość. Właściwie należałoby się tego spodziewać. Friedrich, wielki książę Wilzenstein nie przyszedł mu jednak na myśl jako czarny charakter w tym dramacie. Na dobrą sprawę dałoby się uzasadnić książęce zachowanie.

Jakieś trzy lata temu całą Europę, a zwłaszcza monarchię niemiecką, zaszokowała i wstrząsnęła zbrodnia, popełniona podczas ślubu księcia Friedricha z hrabianką Mariską Esterhazy. Anarchista, mający żal do rządzących w ogóle, a do monarchów w szczególności, rzucił wówczas bombę na młodą parę, jadącą z kościoła na zamek, gdzie miały się odbyć weselne uroczystości.

Panna młoda nie doznała żadnych obrażeń, ale — jak poinformowali lekarze — pan młody został zraniony w kręgosłup. Oznaczało to, że przez resztę życia pozostanie sparaliżowany i przykuty do wózka.

Na europejskie dwory padł blady strach — władcy obawiali się, że mogą stać się kolejnymi ofiarami.

Było to szczególnie ciężkie przeżycie dla księcia Friedricha, jednego z bardziej butnych niemieckich książąt, który wzorował się na swym kuzynie, cesarzu Wilhelmie. Wysoki, przystojny, zwycięzca wielu pojedynków, Friedrich był młodzieńcem, którego lord Arkley osobiście nie lubił, ale po wypadku darzył współczuciem i sympatią.

Doświadczona przez los para, jak się tego można było spodziewać, znikła ze sceny publicznej i sądzono, że książę Friedrich co najmniej od roku nie żyje.

Dopiero teraz lord Arkley przypomniał sobie, iż dobiegły go wieści, że jego wysokość podróżował od uzdrowiska do uzdrowiska mając nadzieję na cudowne ozdrowienie po jakiejś kuracji. Cokolwiek jednak przeżył, wydawało się wręcz niewiarygodne, by mógł się zniżyć do bicia swej żony, która zapewne nie dawała mu żadnego powodu do takiego postępowania.

Ród Esterhazych był jednym z najstarszych rodów arystokratycznych na Węgrzech i liczni jego członkowie żyli w swoich majątkach rozrzuconych po całym kraju.

Lord Arkley przypominał sobie jak przez mgłę, że gałąź, z której wywodziła się hrabianka Mariska, była uboższa i mniej znacząca niż ta, z której pochodził książę Miklos, głowa familii.

Mariaż uznano za wielki triumf dziewczyny, która nie pochodziła z królewskiego rodu, a została wyniesiona na tron, nawet jeśli księstwo Wilzenstein nie zaliczało się do najważniejszych monarchii. Położone między Brandenburgią i Saksonią było tak małe, że tylko opieka cesarza nad księciem Friedrichem nadawała mu pewne znaczenie.

Charakterystyczne dla bezwzględnego i zainteresowanego wyłącznie sobą niemieckiego cesarza było to, że po tragedii na pruskim dworze w Berlinie zapomniano o Wilzensteinie i jego kalekim władcy.

Bomba anarchisty nie przestała działać w chwili eksplozji, pomyślał lord Arkley. Postanowił odnowić nazajutrz swą znajomość z księciem Friedrichem von Wilzenstein.


Po dobrym, nocnym wypoczynku lord Arkley obudził się wcześnie; nie było jeszcze nawet wpół do siódmej. Dokładnie o godzinie siódmej lokaj króla, Męidinger, obudzony przez orkiestrę, która właśnie teraz zaczęła grać pod jego oknem, wejdzie do sypialni Edwarda VII, by rozsunąć zasłony.

Królowa Alexandra często drażniła męża żartując, że w tym momencie zawsze zadaje lokajowi to samo pytanie.

— Co dzisiaj wyprawia pogoda, Meidinger?

Otrzymawszy odpowiedź monarcha wstaje i ubiera się. Następnie — po wpół do ósmej — z sekretarzem po jednej i koniuszym po drugiej stronie, będzie się żwawo przechadzać po promenadzie zwanej Kreuzbrunnen.

Lord Arkley, który nie lubił wylegiwać się w łóżku, pomyślał, że to dobry moment, by powiadomić go o swoim powrocie. Zadzwonił na Hawkinsa, ubrał się i — zjadłszy śniadanie w salonie — udał się na Kreuzbrunnen w poszukiwaniu swego monarchy.

Był wspaniały letni dzień i Marienbad prezentował się wyjątkowo pięknie. Szeroką aleję z jednej strony ograniczał szpaler drzew, a z drugiej — imponująca kolumnada. Ta aleja to Wielka Promenada dla wytwornegotowarzystwa, które spacerowało po niej, popijając zdrojową wodę.

Panowie w większości naśladowali króla — tak jak on nosili szare garnitury, a co odważniejsi nawet pilśniowe kapelusze homburg z wywiniętym do góry rondem. W jednej ręce trzymali laskę albo ciasno zwinięty parasol, w drugiej kubek z marienbadzką wodą siarczanową, którą powoli sączyli podczas spaceru i rozmowy.

Panie pojawiały się zazwyczaj później, odziane w wytworne, kosztowne suknie i wielkie kapelusze zdobione piórami albo kwiatami; każda miała też, oprócz małego kubeczka, parasolkę chroniącą zarówno przed słońcem, jak i przed deszczem.

Zatrzymywany wciąż przez bliskich przyjaciół, z których każdy wykrzykiwał, jak ogromnie się cieszy widząc go, lord Arkley w końcu odnalazł króla. Jak można się było spodziewać, rozmawiał z atrakcyjną damą, która wyprzedziła inne przedstawicielki swojej płci wstając wyjątkowo wcześnie, dzięki czemu zdołała zwrócić na siebie uwagę króla.

Lord Arkley zaczekał w pewnym oddaleniu, aż Edward VII skończy rozmowę, mającą wyraźnie intymny charakter.

— O piątej — powiedział w końcu jego królewska mość. — Będę czekał z niecierpliwością.

Lord Arkłey wiedział, że to oznacza, iż odwiedzi ją w porze herbaty.

Damy nie tylko gorliwie zabiegały o takie spotkania, ale też starannie się do nich przygotowywały. Specjalnie na takie okazje wynaleziono suknie „podwieczorkowe”, które umożliwiały noszącym je kobietom pozbycie się krępujących gorsetów i obfitej bielizny. W swoich salonach skrapiały perfumami powietrze i zasuwały zasłony na oknach.

Król odwrócił się od zajmującej jego uwagę uroczej istoty i wtedy zauważył lorda Arkłeya. Kiedy wyciągnął rękę na powitanie, jego twarz wyrażała niekłamane zadowolenie.

— A więc przyjechałeś, Arkłey! Oczekiwałem cię wczoraj.

— Przyjechałem po kolacji i sądziłem, że jest zbyt późno na audiencję.

— Dla mnie nigdy nie jest zbyt późno ani zbyt wcześnie, by wysłuchać tego, co masz mi do powiedzenia — odparł król. — Chodź, nie mogę się doczekać twego sprawozdania!

Szybko oddalił się od kolumnady, wybierając boczną ścieżkę, która nie była tak zatłoczona.

Zdejmując kapelusz przed dwiema paniami z półświatka, które rzuciły mu zapraszające spojrzenia, i kłaniając się kilku zagranicznym dygnitarzom, doszedł do wolnej ławki na małym trawniku, otoczonej rabatkami i zajętej jedynie przez oswojone żarłoczne gołębie.

Król usiadł, a sekretarz i koniuszy taktownie zatrzymali się poza zasięgiem głosu, pilnując jednocześnie, by nikt nie przeszkadzał jego królewskiej mości.

— A więc? — zapytał król, sadowiąc się na tyle wygodnie, na ile pozwalał mu wydatny brzuch, i odwracając się z uwagą na twarzy w kierunku lorda Arkleya.

— Sytuacja wygląda w znacznym stopniu tak, jak przewidywałeś, Sire — odpowiedział lord Arkley. — Kajser rozmyślnie rozbudza niechęć do Anglii, a oficerowie wszystkich pułków naśladują go, odnosząc się do nas jak najbardziej grubiańsko i pogardliwie.

— Tego się spodziewałem. — Król skinął głową.

Zazdrość cesarza w odniesieniu do wuja, jego postępowanie podczas wojny burskiej, nieuprzejme odnoszenie się do matki Angielki przed jej śmiereią, wszystko to wzbudzało w królu i sferach rządowych obawy o przyszłość. Stosunki z Niemcami nigdy nie były łatwe, a cesarz zachowywał się wyjątkowo nieprzyjemnie, rozmyślnie sprawiając wujowi kłopoty w Cowes. Narzekał, że „przerażający system handicapów” jest dla niego krzywdzący i w ogóle robił mnóstwo zamieszania podczas wyścigów jachtowych.

— Regaty w Cowes były dla mnie niegdyś przyjemnym świętem — poskarżył się wreszcie król swoim osobistym przyjaciołom — ale teraz, kiedy cesarz przejął komendę, są tylko torturą, z tym ciągłym strzelaniem na wiwat, okrzykami i innymi męczącymi imprezami.

W 1901 roku król udał się do Niemiec odwiedzić siostrę, która umierała na raka we Friedrichshafen. Wcześniej wyraził nadzieję, że jego wizyta będzie uważana za ściśle rodzinną, ale wysiadłszy z pociągu w Frankfurcie z niezadowoleniem dostrzegł na peronie swego siostrzeńca w otoczeniu wojskowej świty. To jednak nie było jeszcze tak irytujące, jak określenie przez cesarza brytyjskich ministrów jako „skończonych głupców”.

Jeszcze gorzej było rok później, kiedy cesarz przyjechał do Anglii. Chociaż czyniono wszystko, by uprzyjemnić mu pobyt, organizowano polowania i uroczyste kolacje, a nawet sprowadzono z Londynu do Sandringham muzyków i aktorów, by mu dostarczyli rozrywki, on się tylko skarżył.